sobota, 1 czerwca 2013

Prolog

     Niebieski. Niebo. Morze. Bielizna dziewczyny na okładce tego śmiesznego magazynu dla mugoli. Wszystkie te rzeczy nie zasługiwały na określenie ich tym kolorem, bo nic nie mogło równać się z błękitem jej oczu. A ich barwa miała swoją własną nazwę. Skye.
Nie mam pojęcia, jak do tego doszło. W jednej chwili siedziałem przy stole i wszystko było ze mną w porządku, czułem bicie swego serca, krew pulsującą w żyłach i mięśnie napinające się przy trzymaniu widelca. W drugiej nie pozostało nic. Sądziłem, że umieram. Myślałem, że to koniec. Wydawało mi się, że jestem zawieszony w czasoprzestrzeni, a tamten moment nigdy się nie skończy. Moje serce znalazło się kilka metrów dalej, a ja dostałem bezapelacyjną odmowę powrotu na swoje miejsce. Wszystkie organy zaczęły wariować, gubić się w swojej pracy, odwiecznie ustalonym schemacie działania. Jej zapach kłuł mnie w nozdrza, włosy oślepiały blaskiem, uśmiech przygwoździł do krzesła. Wszystko inne zaczęło blaknąć. Nie widziałem nikogo oprócz niej, nie słyszałem głupawego śmiechu dochodzącego ze stołu Ślizgonów, nie czułem ciepła bijącego od Lily, która siedziała tuż obok mnie. A wiecie co było w tym najgorsze? Że wcale nie chciałem go czuć i wiedziałem, że już nic nie będzie takie samo.


***

 Rodzice nadają Ci imię i nazwisko z chwilą urodzin. Nigdy nie rozumiałem staranności z jaką to robią. Wertują godzinami księgi imion, kalendarze i notesy, aby kilka lat później usłyszeć, że chcielibyśmy nazywać się inaczej. Jakby każda literka miała w sobie ukrytą moc, tajne przejście do szczęścia. Mnie postanowili nazywać James. Czasem zastanawiam się, czy byłbym innym człowiekiem nazywając się Eddie albo Jim i czy inaczej potoczyłaby się moja historia. Być może byłbym znacznie szczęśliwy. Kto wie czy nie skończyłbym pod mostem, wyjąc wieczorami z bólu i dławiąc się łzami. 
Kiedy byłem małym chłopcem i uczęszczałem do mugolskiej szkoły, na wszelkie pytania o to kim chciałbym być w przyszłości, odpowiadałem bardzo krótko i zwięźle: najpotężniejszym człowiekiem na świecie. Chciałem, abym liczył się tylko ja. Nie lubiłem dzielić się cukierkami. Nigdy nie pozwalałem nikomu pić ze swojej butelki ani nie pokazywałem jak prawidłowo narysować szlaczek w zeszycie. Wydawało mi się, że muszę pracować bardzo wytrwale i ciężko, aby stać się kimś potężnym. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że mając szesnaście czy siedemnaście lat stajemy się egocentrycznymi dupkami, że nikt nie jest w stanie przemówić nam do rozsądku. Wiemy jak to jest być dorosłym. Wiemy jaka jest wartość pieniądza. Zgadnijcie na czym znamy się najlepiej? Na traceniu własnego szczęścia. Żyjesz tak, jak lubisz. Każdego ranka spoglądasz na swoje przystojne odbicie w lustrze. Masz przepiękną dziewczynę, a wygrane mecze Quidditcha stają się rutyną. Jesteś popularny. Do tego stopnia, że wszelką winę za swoje wybryki zrzucasz na Petera, który obrywa szlabanem, ale znosi to dzielnie, byleby nadal się z Wami kolegować. Wydaje ci się, że możesz osiągnąć wszystko. Twoje życie zostało ustalone wiele lat temu. Dom tuż obok siedzib Syriusza i Remusa, rudowłose dzieci, pozycja Ministra Magii. Nie ma takiej mocy, która mogłaby to zniszczyć. Poruszasz się jak pionek po planszy. Od pola do pola. Od celu do celu. Od porażki do porażki. I nagle przychodzi taki dzień, z pozoru identyczny jak wszystkie inne, ale tak naprawdę to on zaważy o przyszłości.
-James... James...
-Och, Lily, jeszcze pięć minutek - odburknąłem cicho, przekręcając się na drugi bok i ignorując chichot dochodzący z boku. 
-Ależ James, obiecałeś przecież, że zrobimy coś przed śniadaniem... Pysiu misiu, no - udawany głos Syriusza zadudnił mi tuż nad uchem. 
-Mhm... to chodź tu do mnie - mruknąłem zaspany i kompletnie nieświadomy tego, że po raz kolejny mój przyjaciel nabijał się z Evans i jej dogadzania mi. 
-Syriusz, kurwa mać! - wrzasnąłem, otwierając oczy pod wpływem głośnego i mokrego pocałunku złożonego na moim policzku. 
-Co się stało, Jamesiku? Lilusia nie przyszła cię z rana obudzić? Ojej, jak ty to przeżyłeś. - Pieszczotliwie złapał mnie za policzek, tarmosząc go.
-Bardzo śmieszne, wolę być z Lily niż mieć cztery dziewczyny miesięcznie - odfuknąłem, sięgając po okulary pozostawione na stoliku nocnym.
-Znalazł się książę z bajki! Przyznaj, James, że ta blondynka z szóstego roku jest całkiem niezła...
-Może i jest, ale ja i tak wolę Lily! - dobitnie potwierdziłem swoje uczucia, zerkając kątem oka na zegarek i pośpiesznie wstając z łóżka. 
Oddajesz się codziennym, prostym czynnością. Myśl o tym, że każdego ranka robisz to co miliony innych ludzi, nie napawa dumą, ale wszystko wynagradza ci twój widok w białej koszuli i zawadiacki uśmiech. Jeszcze tylko uderzysz Syriusza książką od zaklęć, choć w głębi duszy wiesz, że nie jesteś lepszy. I już jesteś gotowy... Idziesz pewny siebie korytarzem, przy wejściu do Wielkiej Sali czeka na Ciebie ukochana. Puszczasz jej oczko, ona bierze cię za rękę. Puszczasz jej oczko, ona bierze cię za rękę. Całujesz ją tak, że na jej policzkach pojawiają się rumieńce, które tak bardzo kochasz. Powietrze pachnie czymś zaskakującym, jakby zawierało w sobie dozę tajemnicy rozproszoną w mikrocząsteczkach. Zajadasz się potrawami, zanosisz śmiechem, obejmujesz w pasie swoją miłość. Wydaje Ci się, że nie mogłoby być lepiej. Omiatasz wzrokiem wszystko to, co jest twoje. Przyjaciół, Lily, kilkadziesiąt punktów w klepsydrze zawieszonej nad stołem nauczycielskim. Wszystko należy do Ciebie. Cały świat i ty, twoje plany, marzenia. Masz w dupie przeznaczenie. Mugole wierzą w Boga, naiwni w nadzieję, pesymiści w fatum, a ty wierzysz w siebie samego.
-O kurwa... - Ciche westchnienie Syriusza odwraca naszą uwagę od Remusa, który próbuje wyperswadować nam z głowy kolejny głupawy pomysł.Spojrzenia wszystkich kierują się najpierw na Łapę, a później każdy z osobna podąża za jego wzrokiem. Nie tylko my tak postąpiliśmy. Niektórzy milkną, kilku niezdarom wypadają widelce z rąk, dziewczyny czerwienią się w przypływie zazdrości, a ona udając udając niczego nieświadomą, przemierza z tupotem salę, idąc wzdłuż stołów, aby ostatecznie stanąć przed Profesorem Slughornem. Nie zważam na nic. Wszystko przestało się w tym momencie liczyć. Nie wiem jak się nazywa ani kim jest. Chcę jej błękitnych oczu. Błękitu, którego nie widziałem nigdy wcześniej. Jej ciało, jej uśmiech, jej klatka piersiowa, która delikatnie faluje pod wpływem oddechu. Krągłości zarysowane pod króciutką spódniczką i obcisłym sweterkiem. Woń, która otumania moje zmysły. Głowa mi pęka, czuję, jak po skroni spływają mi kropelki potu, koszula przylepia się do ciała, w gardle rośnie gula uniemożliwiająca przełykanie śliny. Kompletnie zamroczony podrywam się z krzesła i idę do przodu. Jeden krok, drugi. Bliżej, bliżej, proszę chce być bliżej, błagam. I nagle...
-James?! Czy ty się dobrze czujesz?! - Drogę zastępuje mi Evans, zaniepokojona moim dziwnym zachowaniem. 
-Ja... ja... sam nie wiem... - Potrząsnąłem głową, mając nadzieje, że chociaż to pomoże mi się wyswobodzić z niezręcznej sytuacji. 
-Może napiłbyś się wody? Co cię napadło? Nie masz gorączki? - troskliwie przyłożyła mi rękę do czoła, obejmując w pasie i prowadząc w stronę miejsce gdzie wcześniej siedzieliśmy. 
-Um, przypomniało mi się po prostu, że nie oddałem wypracowania z zielarstwa i chciałem porozmawiać z Profesor Sprout. 
-Ale my nie mieliśmy zadanego żadnego...
-Peter, siedź cicho. Gdybyś był tak pilny jak James, to może pamiętałbyś o pracy domowej. - Łapa jak zwykle potrafił załagodzić sytuację i uciszyć go zanim Lily uznała tę wymówkę za kompletną bzdurę.
-Jesteście dzisiaj jacyś dziwni... - Evans uniosła do góry brwi i popatrzyła na nas podejrzliwie - chodź, Dorcas, czas się zbierać. 

***

-To nie jest zabawne, Syriusz. Z nią jest coś nie tak, mówię Ci. - Szukałem jakiegokolwiek potwierdzenia, że ze mną jest wszystko w porządku, a wszystkiemu winny jest zwariowany świat. 
-Przyznaj się, że wolałbyś być z nią, a nie z Lily. 
-Oj, zamknij się. Kocham Evans i żadna dziewczyna tego nie zmieni. Nie wiemy nawet jak się nazywa, kim jest i po co tutaj przyszła. Myślisz, że będzie nową uczennicą? - spytałem, starając się ukryć nutkę nadziei w swoim głosie. 
-Oby - odpowiedział, wchodząc do lochów i puszczając oczko dziewczynie siedzącej po przeciwnej stronie sali. 
-Cisza, moi drodzy, cisza! - Slughorn jak zwykle był przewrażliwiony i zadudnił łyżeczką o kieliszek stojący na jego biurku. -Chciałbym wam przedstawić naszą nową uczennicę, a także wychowankę mojego domu. Liczę na to, że przyjmiecie ją niezwykle ciepło. A oto ona, Skye Rosenving! - Uśmiechnął się dobrodusznie i wskazał ręką na dziewczynę, która właśnie przekroczyła próg. 
Ktoś sobie ze mnie zadrwił. Do listy zaklęć niewybaczalnych dodałem jeszcze jedno, a jego nazywa w niczym nie przypominała pozostałych. Skye. Słyszeliście kiedykolwiek coś piękniejszego? Dziewczyny zaczytują się w idiotycznych książkach o wielkiej miłości, namiętności, która pojawia się znikąd i ogarnia cię całego. Każda z nich zaczyna śnić o księciu na białym koniu, ale tylko garstka z nich ma świadomość, że on nigdy nie przyjedzie. Trzy godziny i sam stałem się jedną z nich. Nikt nie byłby w stanie jej dorównać, nie rozumiałem, dlaczego ona tak na mnie działa. Nie chciałem wierzyć w bzdurną miłość od pierwszego wejrzenia, ale kiedy skierowała na mnie swoje spojrzenie, myślałem, że wybuchnę. Byłem piorunem, naładowanym energią o niespotykanej masie. Płonąłem, parzyłem, dyszałem. Nikt nie umiałby mnie ugasić. Tylko ona, ale wtedy nie wiedziałem jeszcze, że jej woda będzie dla mnie trucizną...

***
Uff, prolog już za mną. Myślę, że mógłby być lepszy, 
ale nie pisałam od tak dawna, że nawet to stanowi 
dla mnie wyzwanie. Zapraszam do czytania 
i komentowania!